Czy dobre kino akcji to już wspomnienie? Czy Jason Statham może czymś zaskoczyć? Czy Guy Ritchie stworzył kolejny hit?
Przed każdym filmem reżyserowanym przez Guy’a Ritchie’go mam dylemat – iść obejrzeć jego dzieło i liczyć na zaskoczenie czy poczekać, aż wszyscy wokoło będą opowiadać o rewelacyjnej superprodukcji. Zaryzykowałem…
Od czasów “Przekrętu” (Snatch) jedynie “Dżentelmeni” i “Sherlock Holmes” jakoś utkwili mi w pamięci. Po cichu trzymałem więc kciuki za “Jednego gniewnego…” ale szczerze, zawiodłem się. Liczyłem na intrygę, zagmatwany scenariusz z zaskakującym finałem oraz szereg nieprzewidzianych zwrotów akcji. Otrzymałem dobre kino akcji rodem z “Niezniszczalnych”, bez głębszego przesłania ale za to z mnóstwem rewelacyjnych scen pościgów i walki. Nudziłem się tylko na ciągłych retrospekcjach głównego bohatera, bo wynikały one z wcześniejszych wydarzeń. Były według mnie całkowicie niepotrzebne, bo nie wnosiły do scenariusza niczego nowego.
W kwestii gry aktorskiej nie łudźmy się, Statham to Statham a każdy kolejny bohater ma wręcz wypisaną na twarzy rolę, którą ma odegrać. W pamięci pozostała mi jednak postać drugoplanowego Mike’a, grana przez Darrell’a D’Silva. Uwaga spojler – przez moment wydawało mi się, że to on odgrywa w filmie głównego sprawcę zdarzeń.
Jest jednak coś, co mnie niesamowicie zaskoczyło. Najmocniejszą stroną produkcji okazała się być muzyka. Utwory Chris’a Benstead’a dosłownie wbijały w fotel! Spodobały mi się do tego stopnia, że zamówiłem sobie już soudrack “Wrath od Man”. Dodam, że ostatni raz dokonałem zakupu ścieżki muzycznej z filmu po obejrzeniu “Gladiatora” Ridley’a Scott’a.
Podsumowując, nie spodziewajcie się szału ale na pewno nie pożałujecie spędzenia w kinowej sali prawie dwóch godzin
fot.: materiały producenta